Świadectwo Wioli – cz.1

Urodziłam się w ateistycznej rodzinie. Zostałam ochrzczona ze względu na tradycję, ale nikogo w moim domu nie interesowała wiara. Pewnego razu, kiedy miałam jakieś 5 lat rodzice przyjęli księdza po kolędzie i udawali przed nim, że są wierzący. Sama nie wiem, czemu. Ten ksiądz poprosił mnie, żebym się przeżegnała. Słyszałam w przedszkolu o geście zwanym „znakiem krzyża”, więc próbowałam go odtworzyć, ale nie umiałam. Wtedy ksiądz zdenerwował się i wykrzyczał moim rodzicom:

– Dlaczego to dziecko nie umie się przeżegnać!?

Do dziś odczuwam respekt wobec niego za to, że odważył się tak ostro obnażyć ich kłamstwo. Po tamtym wydarzeniu poczuli się chyba trochę winni, bo mama wieczorem kazała mi uklęknąć i złożyć ręce. Stwierdziła, że tak należy się „modlić do Boga”. Kiedy zapytałam:

– A kto to jest ten Bóg? Gdzie On jest?

odpowiedziała:

– O tam! – I pokazała palcem w sufit, zostawiając mnie skonfundowaną.

Mój ojciec za to usiłował mnie nauczyć modlitwy „Wierzę w Boga Ojca”, której kompletnie nie potrafiłam zapamiętać.

– No skojarz to sobie z tą historią! Co w tym trudnego!? – Irytował się.

Ja jednak nie rozumiałam słów „umęczon pod Ponckim Piłatem” i nie wiedziałam, o jakiej historii tato mówi. Nigdy mi jej przecież nie opowiedział.

Na tym zakończyła się moja domowa edukacja religijna.

W tamtym czasie wydarzyła się jeszcze jedna ważna rzecz. Od małego wykazywałam się sporym talentem plastycznym i tak samo jak inne dzieci lubiłam malować dla rodziców, wyrażać w ten sposób swoje przywiązanie do nich. W moim sercu malarstwo równało się miłość.

 

 

Pewnego dnia, kiedy bawiłam się w swoim pokoju, nagle, zupełnie znikąd, przyszła mi do głowy myśl:

„Ciekawe, gdzie mama trzyma te wszystkie rysunki, które jej podarowałam?”

To pytanie było dziwne, jakby ktoś z zewnątrz włożył je w moją głowę, bo nie myślałam wówczas o niczym związanym z tworzeniem.

„Pewnie trzyma je w jakimś specjalnym miejscu” – odparłam sobie i wzruszyłam ramionami.

„Zajrzyj za biurko” – powiedział tajemniczy głos.

Tym razem odniosłam jeszcze mocniejsze wrażenie, że nie mówię tego sama w swoich myślach, a ktoś lub coś mówi to do mnie.

„Za biurko…? Dlaczego miałyby być akurat tam?” – zdziwiłam się. Postanowiłam jednak posłuchać tej sugestii.

Rzeczywiście ku swojemu zaskoczeniu znalazłam rysunki za biurkiem. Były brudne i zakurzone. Dotarło do mnie wówczas, że moja mama ich nie szanowała, a tym samym tego, co dla niej robiłam. Dlatego rozczarowana postanowiłam sobie:

„Już nigdy nie namaluję niczego dla mojej mamy.”

Było to równoznaczne ze stwierdzeniem: „Nie będę już kochać mamy”, bo jak wyżej wspomniałam, dla mnie malarstwo równało się miłość.

Po tym, jak świadomie wypowiedziałam do siebie w myślach te słowa, nagle zobaczyłam obraz. Nie w swojej wyobraźni, ale również nie fizycznie. Widziałam go raczej w duchowej rzeczywistości.

Ujrzałam bijące czerwone serce zawieszone w nieokreślonej przestrzeni. Następnie maleńki kawałek tego serca, odpowiedzialny za miłość do mojej mamy, umarł, sczerniał i przestał bić, pomimo iż reszta serca poruszała się dalej. Wiem, że trudno sobie to wyobrazić.

Potem obraz gdzieś się rozmył. Mama raz zapytała mnie dlaczego już dla niej nie tworzę, ale nie odpowiedziałam, ponieważ w naszym domu nie komunikowaliśmy się otwarcie. Gdy zaś mój gniew przeminął i wybaczyłam, chciałam na powrót przywołać w sobie tę naturalną miłość ku niej. Nie byłam w stanie tego zrobić. Moja miłość odeszła w nadprzyrodzony sposób, jak raz zgaszony płomień, który tylko żywy ogień mógłby przywrócić.

Po tym wydarzeniu nasze relacje nie układały się dobrze, a w moim życiu duchowym nic się nie działo. Na lekcjach religii w kółko uczyliśmy się na pamięć siedmiu grzechów głównych albo sześciu prawd wiary.

 

 

Pan Bóg ponownie dał o Sobie znać dopiero, kiedy w wieku 14-u lat pojechałam na plener malarski razem z kółkiem plastycznym.

Zostałam przydzielona do pokoju z dwiema dziewczynami. Gabrysię, znałam z kółka, a Kasi nie, więc zainicjowałam rozmowę. Poruszyłam temat snu, bo uznałam, że o tym każdy może coś powiedzieć.

Okazało się, że te dwie dziewczyny miały ze sobą mnóstwo wspólnego. Wspomniały o świadomym śnieniu. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, co to jest, więc szybko zamilkłam. Potem opowiadały o filozofiach i filozofach, o wojnie, o teoriach spiskowych, aż w końcu o sposobach na popełnienie samobójstwa; o tym, jak to jest się utopić albo strzelić sobie w głowę. Dziwiło mnie, że interesują się tak skrajnie negatywnymi kwestiami. Czułam się fatalnie, słuchając ich, ale z jakiegoś tajemniczego powodu nie przyszło mi do głowy, żeby stamtąd wyjść. Jakbym była uwięziona. Jakby przed moimi oczyma rozciągała się ciężka zasłona, która nakazywała mi tam zostać, pomimo iż za sąsiednimi drzwiami mogłam odwiedzić inne koleżanki.

Dawno nastał wieczór i wewnątrz paliło się zwykłe światło elektrycznej żarówki. A jednak wciąż towarzyszyło mi to wrażenie głębokiej ciemności w naszym pokoju. W pewnym momencie nawet przerwałam rozmowę dziewczyn słowami:

– Tu jest tak ciemno. Musimy znaleźć jakiś dodatkowy włącznik światła. Nie ma opcji, żeby nie było jeszcze jednej lampy.

Wstałam i przeszłam się po całym pokoju. Pomacałam wszystkie ściany w poszukiwaniu hipotetycznego włącznika, lecz niestety nic nie znalazłam. Wobec tego usiadłam zrezygnowana na swoim łóżku i dalej przysłuchiwałam się rozmowie.

Dziewczyny przeszły do tematu zaświatów.

– Dobrze, że tam po drugiej stronie nic nie ma, bo gdyby było, to źle by się to mogło dla mnie skończyć – stwierdziła Kasia.

Gabrysia pokiwała głową.

Rozmawiały o chodzeniu po swoim ciele astralnym i o czakrze trzeciego oka. Wówczas nie znałam nawet takich pojęć. Internet raczkował, a ja z niego właściwie nie korzystałam, więc nigdzie nie natykałam się na podobne treści.

W pokoju zapadała coraz głębsza ciemność. Stała się w końcu tak czarna, że najczarniejsza ciemność tej Ziemi wyglądałaby przy niej, jak wschód słońca. Czułam, że wypełniała mnie od środka beznadzieją, rozpaczą i smutkiem. Zrzucałam to na karb zmęczenia po długiej podróży, którą miałam za sobą, ale nie mogłam tego wytrzymać. Chyba to dlatego w akcie desperacji poprosiłam w myślach Pana Boga:

„Jezu. Spraw, żeby one przestały rozmawiać. Przyjdź i zabierz tę ciemność”

 

 

 

Nie wypowiedziałam tej prośby na poważnie. Nie wierzyłam w Niego i nie oczekiwałam od Niego żadnej odpowiedzi.

Następnie Kasia i Gabrysia zaczęły opowiadać o demonach. Przywołały przypadek Anneliese Michel. Przedstawiły jednak opętanie w taki sposób, jakby szatan mógł nas dopaść w dowolnym momencie, kiedy mu się tylko spodoba. Przestraszyłam się tego. A wtedy nagle do pokoju weszły dwie inne dziewczyny.

Jedną z nich była Marta, moja wówczas najlepsza przyjaciółka, zaś drugą, Ania. Znałam ją z kółka plastycznego. Marta zajęła miejsce na łóżku, obok mnie i nie odzywała się, natomiast Ania usiadła pomiędzy rozmawiającymi, żeby się im przysłuchać. Wciąż kontynuowały temat diabła.

– Jesteśmy tylko kupą mięsa z kilkoma guzikami do naciskania – orzekła Kasia. Chciała w ten sposób przedstawić koncept, według którego działamy niczym roboty i nie posiadamy duszy, a nasze reakcje są tylko chemicznym odzewem na przychodzące bodźce. To, o czym mówiła stanowiło pewną mieszankę ateizmu z okultyzmem.

Ania skrzywiła się, kiedy usłyszała to zdanie. Wobec tego, przerywając im rozmowę, odniosła się do tematu opętania:

– To prawda, że to wszystko straszne. Ale na szczęście jest ktoś taki DOBRY, kto nas broni.

Słowa „dobry” użyła jako imienia Boga. Podkreśliła je wyraźnie. A kiedy ono padło, zobaczyłam ogromną światłość, wychodzącą z jej ust. Ta światłość była tysiące razy mocniejsza od słońca, a mimo to nie oślepiła mnie. Wtedy wreszcie uświadomiłam sobie, że widzę coś spoza naszej rzeczywistości i że tamta ciemność również nie pochodziła stąd. Spojrzałam na szyby okien znajdujące się przede mną. Światło przeniknęło przez nie. W jakiś sposób rozumiałam, że gdyby było materialne, zmieniłoby je w pył. Przepraszam za śmieszne porównanie, ale to wydarzenie przypomina mi dziś scenę z pierwszej części Shreka, kiedy Shrek pocałował Fionę i ona się przemieniła, a potem eksplozja światła stłukła witraże w całym kościele .

 

 

 

 

Tuż po tym poczułam, że moje oczy się otworzyły. Już były otwarte, ale otworzyły się jakby znowu. Skierowałam wzrok na lewo, a tam, w rogu pokoju, zobaczyłam postać.

Ją też widziałam nie w swojej wyobraźni, tylko na zewnątrz, duchowo, choć zdawałam sobie sprawę, że fizycznie nikt tam nie stał.

„Ale… On nie istnieje” – protestował mój rozum. Jednocześnie zaś odczułam, że posiadam duszę, poprzez którą pomyślałam:

„O. Pan Bóg.”

To zdawało się oczywiste. Tamten duchowy świat postrzegałam jako prawdziwy, a moje życie na Ziemi przypominało raczej teatrzyk, który z zamierzenia był tylko na chwilę i zaraz miał się skończyć.

Zorientowałam się, że przecież już znałam Boga. Na długo, zanim w ogóle się tu znalazłam. Przyjaźniliśmy się od zawsze i nie mogłam zaprzeczyć, że On właśnie stał przede mną. Widziałam Go jako kształt ludzki, złożony ze światła, a jedynym słowem, jakie przyszło mi do głowy, by to światło opisać, to „żywe” lub „żyjące”. Żadne inne określenie nie pasowało do tego widoku. I dopiero wiele lat później przeczytałam na kartach  Biblii o „świetle życia”.

Nie było w Bogu ani krzty ciemności, mogłam Go oglądać na wylot. Nie widziałam tylko jego twarzy, jakby ją przede mną ukryto. Poza tym, gdybym musiała Mu przypisać jakąś płeć, to zdecydowanie nazwałabym go mężczyzną, chociaż w istocie nie miał żadnej płci.

Przyszedł „DOBRY”, jak nazwała go Ania. Nie tyle jednak promieniowała od Niego dobroć, lecz był dobrocią samą w sobie, źródłem wszelkiej dobroci. Robił na mnie takie wrażenie, że przyglądałam Mu się oniemiała.

Po chwili otworzył ramiona, jak robi się to zwykle w geście przytulenia i zaczął tak iść przez pokój. Śledziłam jego ruchy wzrokiem, tym duchowym i tym fizycznym. Czułam, jak zabiera ze Sobą ciemność. Tuż przed ścianą gdzieś się rozmył, a raczej to ja przestałam Go widzieć.

Swoim pojawieniem się, odpowiedział na moją od niechcenia wyrażoną w myślach modlitwę: „Przyjdź i zabierz tę ciemność”. Nie wiem, dlaczego to zrobił. W naszym pokoju zostawił po Sobie żywe światło, a w moim sercu absolutny spokój.

Słowa Kasi bardzo poruszyły Anię, bo podczas reszty pleneru chodziła od człowieka do człowieka i każdego błagała:

– Powiedz mi, że nie jesteśmy tylko kupą mięsa z kilkoma guzikami do naciskania! Proszę!

Nikt nie umiał jej uspokoić. Czułam, że to zadanie należało do mnie, bałam się jednak opowiedzieć o tym, co widziałam, żeby nie wyjść na wariatkę. Teraz żałuję, że milczałam. Dopiero wiele lat później skontaktowałam się z nią, a ona życzliwie mnie wysłuchała, choć nie pamiętała już tamtych wydarzeń.

 

 

Nie stałam się wtedy wierząca, zagłuszyłam w sobie to niezwykłe wspomnienie Boga. Zrobiłam wszystko, żeby zepchnąć je do swojej podświadomości, odsunąć je od siebie, zapomnieć. Było tak odległe od wszystkiego, co mnie otaczało, od mojej szczątkowej wiedzy zgromadzonej na szkolnych katechezach, że się go przestraszyłam. Dało o sobie znać dopiero wiele lat później, kiedy w liceum, na lekcji WF-u siedziałam pod ścianą i przypadkowo przysłuchiwałam się rozmowie dwóch dziewczyn:

– … jak ona opowiadała o tej ciemności czarniejszej niż noc i o tej iskierce światła…

To, co mówiły natychmiast mnie zafascynowało, ale w tamtym momencie nie rozumiałam, dlaczego.

– O czym rozmawiacie? – zapytałam.

 

cdn…

 

Chcesz zostawić komentarz? najlepiej TUTAJ 

 

Zdjęcie obrazujące post przedstawia dwa obrazy – obydwa autorstwa Wioli. Pierwszy z nich to portret mamy Wioli, który autorka stworzyła w wieku 4 lat.

Rekomendowane artykuły

Dodaj komentarz