Świadectwo Wioli – cz.2

Kiedy przeczytałam opis tego wydarzenia nagle poczułam, że jakieś łuski odpadły od moich oczu i odzyskałam duchowy wzrok. Nie piszę tego metaforycznie. To było odczucie namacalne, niczym wyjęcie soczewek. W tamtym momencie całe moje życie przewróciło się do góry nogami, zupełnie inne rzeczy stały się dla mnie ważne i nie mogłam już wrócić do tego, co było wcześniej.

 

 

Nie czytałeś, czytałaś jeszcze części pierwszej świadectwa Wioli? Zapraszam TUTAJ.

 

 

– O świadectwie Glorii Polo. To taka mała książeczka. Ja ją pożyczyłam od nauczycielki matematyki. Jak chcesz możesz poprosić, żeby pożyczyła i tobie, na pewno się zgodzi – zachęcała jedna z koleżanek.

– Dobrze, dzięki! – odpowiedziałam.

Uczęszczałam do liceum katolickiego. Bynajmniej nie z powodu wiary. Poszłam tam trochę z ambicji, bo była to jedna z najlepszych szkół w mieście. Trochę też z lęku, bo rówieśnicy z gimnazjum wykluczali mnie i bałam się znów trafić do jednej klasy z którymkolwiek z nich, a wiedziałam, że co jak co, ale placówka powiązana z religią ich nie zainteresuje.

Idąc za radą koleżanki, przy najbliższej okazji faktycznie skorzystałam z życzliwości nauczycielki i wzięłam do domu cienką książeczkę zatytułowaną „Od złudzenia do prawdy” z burzowym niebem na okładce.

Książeczka stanowiła transkrypcję przemówienia Glorii Polo. Kobieta opowiadała o tym, jak po porażeniu przez piorun została zabrana do szpitala, a w międzyczasie doświadczyła śmierci klinicznej i trafiła przed Boży sąd, na przegląd całego swojego dotychczasowego życia.

– Czy kochałaś swoich bliźnich? – zapytał ją Bóg po drugiej stronie.

Odparła prędko:

– Tak, tak! Kochałam ich! Tak! Naprawdę ich kochałam! Tak, kochałam ich!

Jednak od swego rozmówcy usłyszała:

– Nie!

Krótkie, krystalicznie czyste „Nie!”.

 

Nikogo nie zamordowała, nie okradła ani nie dopuściła się żadnej innej z tych rzeczy, które w sposób tak oczywisty uważamy za złe. A jednak po drugiej stronie jej dusza okazała się całkiem zepsuta.

Nie mogłam oderwać się od tej historii. Wzbudziła we mnie refleksję nad moim własnym życiem. Chciałabym jednak opowiedzieć bardziej szczegółowo o pewnej zawartej w niej scenie.

Gloria wzięła katolicki ślub z tradycji, a nie z wiary. Po zakończonej ceremonii zamieszkała ze swoim mężem w nowym domu. Dopiero na swoim duchowym sądzie zobaczyła, że w tamtym momencie Pan Jezus przechadzał się smutny na zewnątrz i czekał na zaproszenie do środka, ale ona nigdy Mu go nie udzieliła.

 

 

Kiedy przeczytałam opis tego wydarzenia nagle poczułam, że jakieś łuski odpadły od moich oczu i odzyskałam duchowy wzrok. Nie piszę tego metaforycznie. To było odczucie namacalne, niczym wyjęcie soczewek. W tamtym momencie całe moje życie przewróciło się do góry nogami, zupełnie inne rzeczy stały się dla mnie ważne i nie mogłam już wrócić do tego, co było wcześniej. Zdałam sobie sprawę, że dotychczas żyłam dla siebie. Że to ja byłam jądrem swojego świata, bo nie znałam niczego większego, na czym mogłabym się oprzeć.

Myślę, że to przedstawienie Chrystusa jako człowieka smutno przechadzającego się przed domem przemówiło do mnie intelektualnie. Wreszcie koncept Boga znajomy dla mojego rozumu i Jego obraz naturalnie zapisany w mojej duszy zlały się w jedno. Dostąpiłam łaski wiary. Poczułam tym samym nieprzemożną potrzebę, żeby dowiedzieć się więcej o chrześcijaństwie, a wówczas przypomniał mi się film „Faustyna”, którego początek oglądaliśmy dawno temu w podstawówce na lekcji religii. Teraz bardzo ciekawiło mnie jego zakończenie.

Okazało się, że był dostępny na Youtube. Niestety miałam wtedy ograniczony dostęp do Internetu i skończyło się na tym, że film urywał mi się dosłownie co ułamek sekundy.  Ale tak bardzo zależało mi na jego obejrzeniu, że poświęciłam na to całą noc. Potem przyjaciółka podarowała mi na urodziny „Dzienniczek”.

Siostra Faustyna zawarła w nim opis swojego życia zakonnego oraz podnoszące na duchu przesłanie Bożego miłosierdzia. Wspomniała też o obrazie z podpisem „Jezu ufam Tobie” i z dwoma promieniami wychodzącymi z serca Chrystusa. On sam polecił jej stworzyć taki wizerunek poprzez ręce wybranego malarza.

Też jestem malarzem i widok gotowego dzieła bardzo mnie rozczarował. Później powstały trochę lepsze wersje, ale ta oryginalna, autorstwa Eugeniusza Kazimirowskiego, swoją brzydotą wołała o pomstę do nieba. Nie potrafiłam zrozumieć, jak coś tak szpetnego miałoby niby reprezentować Miłosierdzie Boże. Okazało się, że Faustyna również nie była zachwycona. Kiedy zobaczyła obraz, rozpłakała się. Zapytała Boga:

– Kto Cię wymaluje tak pięknym, jakim jesteś?

W odpowiedzi usłyszała:

– Nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w łasce Mojej.

W jeszcze innym fragmencie „Dzienniczka” Jezus stwierdził:

– Spojrzenie Moje z tego obrazu jest takie jako spojrzenie z krzyża.

Nie rozumiałam. Na oryginalnej wersji Jego spojrzenie wydawało się spokojne i skupione, a na późniejszej, najbardziej popularnej, dobrotliwe i delikatne. O którym więc spojrzeniu mówił? Nie potrafiłam tego rozstrzygnąć. Nie zamierzałam jednak zbytnio się nad tą kwestią zastanawiać, zwłaszcza, że dotarłam do tych tekstów późnym wieczorem. Po ich przeczytaniu zerknęłam w sufit i bez żadnych realnych oczekiwań zwróciłam się do Boga słowami:

– Może mi to kiedyś wytłumaczysz.

Potem zamknęłam książkę i udałam się do snu.

 

 

Następnego ranka wstąpiłam do kaplicy szkolnej. Czasami przed lekcjami odbywały się tam modlitwy, na które po swoim nawróceniu zaczęłam uczęszczać. Akurat tego dnia kaplica okazała się pusta, więc postanowiłam pomodlić się samodzielnie. Jednak ku swojemu zaskoczeniu zauważyłam, że jeden obraz obok ołtarza został zamieniony na inny. Do tej pory wisiał tam bodajże jakiś portret św. Józefa z dzieciątkiem Jezus, a teraz dokładnie ten wizerunek, o którym poprzedniego wieczoru przeczytałam w „Dzienniczku”.

„Ale zbieg okoliczności” – pomyślałam. Uklękłam w pierwszej ławce tuż przed nowym płótnem. A kiedy podniosłam na nie wzrok wydarzyło się coś niezwykłego.

Przed namalowanym obrazem ktoś stał. Nikt fizycznie się tam nie znajdował, jednak oczom mojej duszy ukazał się obraz twarzy pozbawionej kolorów, przeźroczystej. Ta niewidzialna osoba patrzyła na mnie.

„Jejku! Ktoś tam stoi!” – miałam ochotę krzyknąć z wrażenia. Chciałam rozejrzeć się po kaplicy za jakimś innym uczniem, którego mogłabym zapytać, czy też widzi to, co ja. Nie zrobiłam tego jednak, ponieważ obawiałam się, że ten niesamowity obraz zniknie, kiedy oderwę od niego wzrok.

Czułam, że to twarz samego Chrystusa. Nie wzbudzał mojego lęku, raczej promieniował życzliwością. Po chwili wzajemnego przyglądania się sobie pokazał mi coś.

Trudno to opisać, ponieważ widziałam trzy obrazy jednocześnie: ten płaski, namalowany ludzką ręką, tę przezroczystą twarz, która z niego wystawała, a teraz ujrzałam jeszcze bezgraniczną połać żywego światła.

Jezus powiedział mi, że ta połać to moja dusza, a raczej jej początek. Potem w świetle powstała mała szara smuga ciemności. Następnie na tej smudze inna smuga i tak dalej. Dał mi do zrozumienia, że od dzieciństwa towarzyszył mi ten sam lekki grzech, który potrafiłam sama zmazać swoim żalem. Powtarzałam go jednak wciąż i wciąż, aż w końcu smugi złożyły się w dużą czarną chmurę, której już nie mogłam łatwo się pozbyć. Wrosła w moją duszę, odcisnęła się w niej jak pieczątka.

Potem z pierwszego ciężkiego grzechu wyrosły jeszcze dwa inne, ściśle z nim powiązane, tak, że trudno było dostrzec granicę między jedną czarną chmurą i drugą. Wokół tego ciemnego skupiska widziałam również delikatne szare maźnięcia, a dalej czyste światło, nigdy niedotknięte złem.

Zdziwiłam się, że Bóg był ze mnie zadowolony. Gdybym miała określić stosunek światła do ciemności, to byłoby to dwa do jednego. Czułabym się z siebie dumna, gdybym składała się z samego światła albo ewentualnie gdyby stanowiło ono prawie całość mnie. Okazałam się więc surowsza wobec siebie od samego Boga, który spojrzał na mnie łaskawie, cieszył się, że częściej wybierałam Jego, pomimo iż dopiero się nawróciłam.

Zaskoczył mnie także sposób, w jaki patrzył na moje grzechy. Nie oburzał się nimi, ale też nie szukał dla nich wymówek. Jego postawę mogłabym wyrazić słowami: „Tak, to jest złe. Nie będę temu zaprzeczał. Ale masz prawo czynić zło i ściągać na siebie jego konsekwencje, ponieważ dałem ci to prawo w postaci wolnej woli”. Szanował mój wybór. Co więcej, akceptował go tak głęboko, że mnie to wzruszało. Nigdy nie doświadczyłam takiej akceptacji i myślę, że nie dałoby się jej wyrazić ludzkimi słowami.

 

 

W swojej rodzinie przyzwyczaiłam się do tego, że kiedy zrobiłam coś, co innym się nie spodobało spoglądali na mnie z obrzydzeniem. Wobec tego zawsze czułam, że wraz z popełnieniem błędu tracę w ich oczach całą wartość. Nie używałam wobec nich też słowa „przepraszam”, bo ono nie występowało w naszym słowniku. Zresztą nie wymagali go, po prostu przez kilka dni mnie unikali, a potem wracaliśmy do normy, jakby nic się nie stało. Wtedy, gdy Bóg do mnie przemówił, zorientowałam się, że przez swoje wychowanie tak naprawdę nie wierzę w koncept przebaczenia. Oczywiście nie wszyscy, których spotykałam na swojej drodze zachowywali się tak, jak moi rodzice. Niektórzy twierdzili, że mi wybaczają, nawet jeśli nie przepraszałam, jednak podświadomie uważałam, że mówią to z grzeczności, a w środku sądzą inaczej. Dlatego za każdym razem, kiedy moje zachowanie kogoś oburzyło kończyłam z tym kimś relację i ucinałam kontakt. Wydawało mi się, że tak należy, że nie mam innej możliwości. Nie zdawałam sobie sprawy z tego mechanizmu, dopóki Bóg sam nie okazał mi przebaczenia. Właściwie tylko On potrafił przekonać mnie o przebaczeniu, ponieważ był tą jedyną osobą, która nigdy nie kłamie. Której słowa zwyczajnie odzwierciedlają jej wnętrze. Dlatego tylko Jemu uwierzyłam.

Gdy chłonęłam to, co mi pokazywał przypomniały mi się cytaty z Dzienniczka:

„Nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w łasce Mojej.”

oraz:

„Spojrzenie Moje z tego obrazu jest takie jako spojrzenie z krzyża.”

Czyli w momencie największego cierpienia zadanego przez nas Jezus widział nasze najokrutniejsze zbrodnie, ale też te wszystkie drobne złośliwości i patrzył na nie z nieskończoną łaską? Jak to? Jego poziom dobroci sprawił, że szczęka mi opadła, nie mogłam uwierzyć, że ktokolwiek byłby w stanie akceptować drugą osobę aż do tego stopnia.

Kiedy powiedział mi już wszystko, co chciał mi powiedzieć Jego twarz wtopiła się w fizyczny obraz. Opuściłam kaplicę i udałam się na lekcje niewiarygodnie spokojna i to uczucie towarzyszyło mi do końca dnia.

Potem długo zastanawiałam się, jakie trzy grzechy ciążą w mojej duszy. Według Niego popełniałam je od wczesnego dzieciństwa i one czyniły moje życie nieszczęśliwym. Nie miałam też pojęcia, czym było to nienaruszone dobro we mnie. Długo dociekałam odpowiedzi. Aż wreszcie po latach olśniło mnie.

Bóg nie wyjawił mi moich grzechów, bo nie to stanowiło esencję tej wizji. Ja skupiłam się na nich, a On chciał mi przekazać co innego. Bo kto wie, może kluczem do doskonałości nie jest samodyscyplina, ciągłe kontrolowanie się, żeby nie dopuścić się tego, czy tamtego, tylko zwykłe wpatrywanie się w Jego oczy pełne przebaczenia?

 

KONIEC

Chcesz zostawić komentarz, podzielić się swoją refleksją? Chodź TUTAJ.

Rekomendowane artykuły

Dodaj komentarz