Niedawno rzuciłam szkołę biblijną.
Po wyjściu potrzebowałam otrzeźwienia. Minęło kilka dni i chcieliśmy z moim lubym obejrzeć jakiś film. Pragnęłam obejrzeć coś o uzdrowieniach, modlitwach, kościele, żywym Bogu – nie miałam ochoty na żadną bezsensowną fabułę. Obawiałam się jednak, że takie kwestie poruszane są tylko w jakichś dokumentach na YouTube, a po obejrzeniu wielu takich dokumentów wiem, że trudno znaleźć w nich coś innego niż podejście: „My wiemy lepiej, a w kościele nas oszukano. Prawda jest u nas” – czyli ideologia.
Przyszła mi wtedy do głowy myśl: „Czy Bóg nie ma pomysłu na film dla nas?” Poszłam więc za ciosem i Go spytałam: „Tato? Co mamy oglądać?”. Seba w tym czasie przeglądał Netlixa. Netflix – haha! „No już tam to na pewno Boga nie ma…” – stwierdziłam w myślach.
Nagle pośród różnych tytułów pojawił się ten – „Boska interwencja” („Facing the Giants” – tłumaczenie tylko pozornie nietrafione). Nie dopuszczając myśli, że to może być o interwencji TEGO Boga – Jezusa, Boga Ojca, JHWH, zaczęłam czytać opis: „Szkolny trener futbolu musi zmierzyć się z kiepską drużyną i możliwością utraty pracy, jednak nie poddaje się i wnosi na boisko ducha zwycięstwa”. No dobra, brzmi jak Ewangelia. Może coś z tego wyciągniemy, nawet jeśli to nie o „tym” Bogu.
Po pewnym czasie jesteśmy mocno zaskoczeni. W filmie cytują Boże Słowo, drużyna futbolu to drużyna chrześcijańskiej szkoły, imię „Jezus” pada wiele razy. „Czy to aby na pewno Netflix?” – pytam i na głos, i w myślach.
Od początku jestem głęboko poruszona. Trener drużyny – z góry pogodzony z porażką, przytłoczony, traktujący wszystko wokół bardzo osobiście – przypomina mi to mnie samą.
Oglądamy dalej, sytuacja się rozwija. Skracając – trener zmienia taktykę, oddaje wszystko Bogu, zaczyna drużynę ewangelizować zachęcając ich, aby we wszystkim co robią oddawali chwałę Panu. Drużyna zaczyna modlić się razem, studiować wspólnie Boże Słowo, trener zmienia też podejście do samego siebie, swojego małżeństwa, problemu zdrowotnego, z którym się zmaga, team zaczyna odnosić zwycięstwa, aż w końcu dochodzi do decydującego meczu, gdzie ostatnią szansą na zwycięstwo jest wykopanie piłki na odległość 50 m.
I tutaj zaczyna się krytyczna dla mnie scena – do wykopania piłki wybrany zostaje Dave – chłopak, który tak daleko kopać nie umie, a przynajmniej nie wierzy w to, że może mu się to udać. W odpowiedzi na to trener odpowiednio go napomina, dodaje mu otuchy, i w końcu Dave decyduje się zmierzyć z tą sytuacją. Staje na boisku, wszystkie oczy zwrócone są na niego. Kamera jednak kieruje się na kogoś innego – na jego Ojca.
Ojciec Dave’a jest niepełnosprawny, porusza się na wózku inwalidzkim. Wspiera syna w jego marzeniach o wielkiej karierze sportowej namawiając go, aby nigdy się nie poddawał, zawsze próbował. Czasem, kiedy ma w pobliżu coś, o co może się oprzeć, wstaje podparty o ten przedmiot. Wydaje się być kimś, kto wierzy w niemożliwe. Wierzy w swojego syna i chce mu to okazać.
W momencie, w którym jego syn staje przed prawdopodobnie największym wyzwaniem swojego dotychczasowego życia, on chwyta się ogrodzenia zza którego ogląda mecz, z wielkim wysiłkiem wstaje ze swojego wózka i na znak zwycięstwa, zjednoczenia, podnosi ręce do góry – „jestem z Tobą, synu, już zwyciężyłeś”. Odmawia przyjęcia pomocy od pracownika porządkowego, który podchodzi do niego – jak sądzę – zaniepokojony zachowaniem człowieka, który według przyjętego przez większość z nas obrazu rzeczywistości nie powinien sobie radzić, a więc – w imię dobrych uczynków, rzecz jasna – trzeba mu pomóc. Robi to dla syna – aby ten mógł zobaczyć, że wszystko jest możliwe dla tego, kto wierzy i ufa, dla tego komu zależy.
Syn się z Ojcem utożsamia, wykopuje piłkę na odległość 50 m, drużyna wygrywa, aroganckiemu trenerowi drużyny przeciwnej „rzednie minka”, zapanowuje atmosfera Bożego Królestwa, wypełniają się Boże Słowa, wszystko pasuje, człowiek ma ochotę powiedzieć: „Oczywiście, że tak, Bóg jest zwycięzcą, w Nim zawsze się wygrywa, pysznym się sprzeciwia, a pokornym łaskę daje, zobaczymy zapłatę należną niegodziwym” itp. itd., ale… „Czemu Bóg pokazał mi się w tym filmie jako kaleka?”- ta myśl tłucze mi się po głowie najmocniej. Dotyka najgłębszej komórki mojego serca, oddziela stawy od szpiku, duszę od ducha.
No tak… – rozważam i analizuję – „On poniósł nasze boleści, nasze cierpienia”, był więc taki moment, kiedy Bóg się pochorował. „W Jego ranach jest nasze uzdrowienie”, no dobra, ale to mi nie wystarcza, aby pojąć to, co się właśnie we mnie dzieje. Cała moja biblijna wiedza idzie się paść, kiedy widzę Boga Ojca w ciele kalekiego mężczyzny i kiedy mówi do mnie: „Utożsamiam się z Tobą w Twoich słabościach. To jest tak samo realne teraz, jak było 2000 lat temu. Dla Ciebie stałem się kaleką. Dla Ciebie mogę stać się nim też teraz. Skoro czujesz się dziś tak niesprawna, nieadekwatna, zawiedziona – zamieńmy się miejscami. Ja dam Ci swoją siłę, Ty dasz mi swoją słabość.”
Zaczyna do mnie docierać, że miłość się uniża, że kiedy się kocha, to nie jest żaden wstyd wieczerzać z celnikami, prostytutkami, że wręcz pojawia się w sercu potrzeba, aby to robić, bo nie chce się oddać swoich dzieci, swojego stworzenia na zniszczenie wrogowi. Jest potrzeba, aby stanąć po stronie słabszych, których nikt nie zauważa, aby każdy się dowiedział, że Bóg to nie jest korporacyjny szef, człowiek sukcesu dla ludzi sukcesu, ale Osoba bliska, współczująca i dostępna. Miłość sprawia, że ogołacasz się ze swojej chwały i siadasz na wózku inwalidzkim, aby choć jeden niepełnosprawny przyjął, że go kochasz i rozumiesz jego cierpienia.
I wtedy widzę w sercu obraz – spotkanie kościoła. Przyjeżdża na nie mężczyzna na wózku inwalidzkim, który chciałby chodzić. Jestem na tym spotkaniu. Zastanawiam się co mogę mu dać z tego, co dała mi szkoła biblijna. Zarzucić mu, że nie wierzy? Ocenić w jakim stopniu to jego odpowiedzialność, gdzie „odpowiedzialność” zabrzmi jak „wina”? Zrobić mu wykład na temat dobroci Boga, o której przecież wszyscy powinni wiedzieć, tylko że nieuważnie czytają Biblię (dlatego powstała szkoła biblijna, w której za odpowiednią opłatą wytłumaczą Ci Pana Jezusa). Szybko dostrzegam, że to wszystko jest wyniosłe i pyszne. A już zupełnie nic z mojej mądrości nie pozostaje, kiedy ten facet na wózku okazuje się być Jezusem incognito.
Co sprawi, że będę dla Niego wiarygodna? Co będzie wystarczające, aby chciał mnie wysłuchać? Co mogę mu ofiarować, czego On nie ma? Moją miłość do Niego? Czyżby o to chodziło? Co sprawia, że ludzie wstają z wózków inwalidzkich, odzyskują wzrok i słuch? Co czyni zdrową ich skórę, nerki, serce, wątrobę, mózg, płuca? Co jest tego kwintesencją?
„Wiara bez uczynków jest martwa, ale wiara jest czynna w miłości. Jeśli nie potrafisz dostrzec, że niezależnie od tego ile wiesz, Jezus przyszedł tak samo do osoby, która z czymś lub z niczym sobie nie radzi, jak przyszedł do Ciebie, zamieniasz się w faryzeusza. Jeśli nie potrafisz spotkać się z kimś w miejscu w którym obecnie jest, nie jesteś jak Jezus. Na szacunek nie trzeba sobie zapracować. Szacunek wynikający z tego, że jest się moim stworzeniem, należy się każdemu. Moje Królestwo to nie jest ani obóz pracy, ani korporacja.” – To Bóg do mnie tamtego wieczoru powiedział i wtedy otrzeźwiałam.
Ewa